Piotr Śmiłowicz Piotr Śmiłowicz
5461
BLOG

Gloryfikacja Wałęsy trochę na wyrost

Piotr Śmiłowicz Piotr Śmiłowicz Polityka Obserwuj notkę 31

Przeczytałem książkę Roberta Krasowskiego „Po Południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy”. To nie jest zwykła historia III RP. Autor stara się wypracować całkiem nową narrację opowiadania o wydarzeniach po 1989 roku.

Ta narracja różni się od tego, co o ostatnich 20 latach mówią zwykle obrońcy dorobku III RP. Ale różni się też od wersji, przedstawianej przez krytyków obecnego państwa, zwanych „zwolennikami IV RP”.

Krasowski przewartościowuje oceny wielu zdarzeń, jak np. upadek rządu Jana Olszewskiego, porażka prawicy w 1993 roku. Gloryfikuje niektórych polityków, potępia innych, ale lista nie będzie się podobała żadnemu z obozów. Wystarczy wspomnieć, że za najgorszych polityków minionego dwudziestolecia Krasowski uznaje m.in. Tadeusza Mazowieckiego i Jana Olszewskiego. Natomiast ciepłe słowa kieruje pod adresem m.in. Bronisława Geremka, Aleksandra Kwaśniewskiego, Leszka Millera, Jarosława Kaczyńskiego i przede wszystkim Lecha Wałęsy.

Teza o Wałęsie jako najlepszym polityku jest w narracji Krasowskiego chyba najbardziej kontrowersyjna. Bo pozostałe jej elementy są tyleż zaskakujące, co typowe dla tego publicysty, lubującego się w niekonwencjonalnych ocenach. Przede wszystkim jednak na ogół trafne.

Największa słabość dotyczy właśnie oceny Wałęsy. Na pewno wypada zgodzić się z generalną konkluzją Krasowskiego, że w latach 90. był jednym z niewielu aktorów sceny politycznej, którzy rozumieli politykę i chcieli ją aktywnie uprawiać (drugim był np. Jarosław Kaczyński). Można też się zgodzić, że ustrój prezydencki, do którego przez cały okres swojej prezydentury Wałęsa dążył, byłby najbardziej optymalny dla Polski w tamtym okresie. Bo najlepiej służyłby trudniej transformacji.

Krasowski chyba słusznie pisze też, że dziś prezydentura Wałęsy widziana jest przez pryzmat czarnej legendy, stworzonej przez jego rozlicznych przeciwników. Oskarżających go o to, że był „Bolkiem”, że obalił rząd Olszewskiego, że w celu rozszerzenia swojej władzy naruszał zapisy konstytucji, że nadawał sobie nie istniejące uprawnienia, że konserwował patologiczne układy w armii i służbach specjalnych.

Jednocześnie on sam używa zupełnie innej optyki, wpisując te wszystkie działania w generalną logikę postępowania Wałęsy. Który cały czas dążył do rozszerzenia swojej władzy, ale tylko po to, by dać osłonę dla trudnych reform. I wyraźnie rozgrzesza ówczesnego prezydenta nawet z takich akcji, jak zaklajstrowanie sprawy „Bolka”. Zaś przeprowadzane na granicy prawa rozszerzanie kompetencji, czyli słynna „falandyzacja prawa”, powinna być, zdaniem Krasowskiego, wręcz powodem do chwały Wałęsy.

Z Krasowskim należałoby zgodzić się o tyle, że propaństwowe cele często rzeczywiście były motywami postępowania Wałęsy. Na pewno jednak uproszczeniem jest stwierdzenie, że Wałęsa tymi motywami kierował się zawsze.

Gdyby rzeczywiście celem Wałęsy była tylko osłona reform i unowocześnianie Polski, wspierałby partie wtedy, gdy ich działania temu służyły. Tymczasem działania Wałęsy służyły zawsze tylko rozszerzaniu jego władzy, a osłabianiu partii. Nawet wtedy, gdy nie kryły się za tym żadne państwowotwórcze cele.

To Wałęsa blokował przecież reformę armii i dostosowywanie jej do standardów państw NATO. Osłabiał cywilną kontrolę, tolerując ogromne wpływy generalicji z Tadeuszem Wileckim na czele. Nie wiem też co „reformatorskiego” było w przeprowadzonej na granicy prawa rozprawie z Krajową Radą Radiofonii i Telewizji. Tylko dlatego, że nie dała koncesji faworytowi prezydenta.

Krasowski przedstawia aktywność Wałęsy w sektorze bezpieczeństwa i obronności (słynne resorty prezydenckie) jako słuszny parasol przed upartyjnieniem tego wrażliwego segmentu państwa. Nie dostrzega jednak, że to potępiane przez niego „partyjniactwo” umożliwiłoby przynajmniej pewną kontrolę działania np. służb specjalnych. A co propaństwowego było w takich akcjach, jak inwigilacja prawicy przez słynny zespół pułkownika Jana Lesiaka? Akcjach tolerowanych, a wiele wskazuje na to, że inspirowanych przez Wałęsę. Tego Krasowski nie tłumaczy.

Nie docenia też tego, że popełniane w imię zwiększenia własnych kompetencji zamachy Wałęsy na kruche i bardzo świeże obyczaje demokratyczne nie tylko nie służyły utrwaleniu w Polsce tych obyczajów, ale przede wszystkim obracały się przeciwko samemu Wałęsie i w efekcie przeciwko państwu. Bo wiele z dziwacznych zapisów konstytucji uchwalonej w 1997 roku było pokłosiem reakcji broniących się przed Wałęsą partii. Choćby dziwna równowaga wpływów między prezydentem, a premierem, którą Krasowski zresztą słusznie piętnuje.

O ile prawdą jest, że mimo niekonwencjonalnych jak na tamte czasy metod Wałęsa generalnie osłaniał reformy (Krasowski wskazuje, że po wygranych wyborach utrzymał Balcerowicza, sprzeciwiał się likwidacji popiwku itd), to nie użył niestety swojego autorytetu, ani właśnie tych niekonwencjonalnych metod, by przeforsować kolejne trudne zmiany. Gdy chciał wymienić premiera Waldemara Pawlaka na premiera z SLD, potrafił zagrozić rozwiązaniem Sejmu i swoje cele osiągał. Podobnie było, gdy chciał uzyskać pozakonstytucyjny wpływ na personalia członków rządu. Ale już nie użył swoich metod po to, by przeforsować w parlamencie choćby reformę wymiaru sprawiedliwości, reformę administracji, zdrowia czy ubezpieczeń społecznych. Nie skorzystał też z okazji, by po wygranych w 1990 roku wyborach stworzyć własny obóz polityczny, który miałby szanse na zwycięstwo w wyborach parlamentarnych w 1991 roku i przeforsowanie jego pomysłów, być może nawet tych dotyczących ustroju prezydenckiego. Gdy próbował to robić w 1993 roku z BBWR, była to już farsa, co zauważa nawet Krasowski.

Wałęsa nie zdecydował się też na żadne rozliczenia z komunizmem. Nie próbował rozbroić tej miny – takie inicjatywy jak przedłużenie przedawnienia zbrodni komunistycznych czy uwtorzenie IPN przeprowadzane były obok niego lub po zakończeniu jego prezydentury. Ta sfera to dziedzina chyba najbardziej karygodnych zaniechań Wałęsy, co było zapewne związane ze sprawą „Bolka”. Nie byłbym tu tak pełen zrozumienia dla Wałęsy, jak Krasowski. To prawda, że przeciwnicy Wałęsy chcieli użyć jego teczki do walki z nim. Ale on sam dał im instrument do ręki. Gdyby ujawnił wszystko np. tuż po objęciu prezydentury, cała sprawa rozeszłaby się po kościach. Przecież nie raz sugerował w swoich wspomnieniach, że „w 1970 roku nie wyszedł całkiem czysty”. Ale nawet gdyby to zrobił po wybuchu całej sprawy, czyli w 1992 roku, też by na tym na dłuższą metę wygrał. Ale on wolał w nagłym trybie odwołać rząd Olszewskiego (który by i tak upadł), a następnie zabrać teczkę z MSW i zniszczyć dowody swojej agenturalności. Czyli zrobić rzecz, która z punktu widzenia ludzkiego była zrozumiała, ale z punktu widzenia moralnego dyskwalifikowała go jako polityka. Co ważniejsze jednak, by użyć systemu pojęć, w ramach których porusza się Krasowski, była błędem politycznym.

Tym niemniej zbyt silne gloryfikowanie Wałęsy nie dyskwalifikuje książki Krasowskiego, którą największą wartością jest świeże i nowatorskie spojrzenie na najnowsze dzieje Polski. Mam nadzieję, że kolejne tomy będą równie ciekawe.

moje ulubione kolory to biały i czarny

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka